Stanisław Rażniewski
Był absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, trenerem narciarstwa i tenisa. Instruktorem wykładowcą PZN, założycielem Szkoły Narciarskiej Aesculap. W czasie swojego długiego życia pełnił wiele funkcji i wykonywał różne zawody. Między innymi: w latach 1949-51 był miejskim inspektorem kultury fizycznej we Wrocławiu, 1951-54 pracownikiem Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu, od 1954 roku był trenerem KS „Stal” Cieplice. Nauczycielem w szkołach w Jeleniej Górze. Byłym rzeczoznawcą Towarzystwa Urbanistów Polskich. Był pomysłodawcą i realizatorem budowy Mikrostacji Sportów Zimowych i Letnich Łysa Góra-Dziwiszów im. Teresy i Stanisława Rażniewskich. Rozbudowywał korty tenisowe i halę sportową NKS Spartakus w Jeleniej Górze. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Złotym Krzyżem Zasługi. Zmarł 26 marca 2013 roku.
Wspomnienie o Stanisławie Rażniewskim
MAESTROWE NARCIARSTWO
Charakter człowieka w dużej mierze kształtuje się poprzez spotykanie innych ludzi. Czasem jedno zdanie usłyszane od przypadkowej osoby potrafi wiele zmienić. Ważne jest, żeby spotykać dobrych ludzi, takich, którzy mają coś do powiedzenia, do przekazania, którzy wymagają. Spotkałem w swoim życiu wielu dobrych ludzi. Tu wspominam tego, którego zobaczyłem po raz pierwszy, gdy byłem wtedy w szóstej klasie szkoły podstawowej. I potem spotykałem go przez kolejne 7 lat. Uczył mnie narciarstwa. Jego, Maestrowego narciarstwa. Miało ono wymiar nie tylko sportowy, czy też techniczny w zakresie umiejętności posługiwania się nartami. Jego narciarstwo to było również koleżeństwo. Uświadamianie faktu, że nie jest się samemu na stoku. Że można liczyć na pomoc innych, ale i samemu trzeba być gotowym do niesienia pomocy. Że bez względu na swoje umiejętności trzeba liczyć się z obecnością innych narciarzy. Pokazywał, że w górach nie tylko świeci słońce, chodzi wyciąg i jedzie się z góry, a trasa jest gładka i twarda. Często wieje wiatr, pada deszcz, jest mgła, wyciąg stoi i jest pod górę, a w slalomie są dziury po pas.
Pokazywał, że w góry na narty można iść w każdą pogodę i zawsze mieć satysfakcję, lecz jej nie będzie, jeśli nie włoży się najpierw choćby najmniejszego wysiłku. Oczywiście początkowo jako dziecko buntowałem się przeciwko temu. Ale w miarę dorastania zacząłem zauważać wartości, które w ten sposób chciał mi przekazać. Potem, już jako student, później osoba pracująca zawodowo, wreszcie mąż i ojciec dzieciom napotykałem różne przeciwności życia i jestem przekonany, że to właśnie w dużej mierze dzięki tym spotkaniom i tym lekcjom takiego właśnie narciarstwa mogłem stawić czoła losowi w trudnych momentach. Zachęcił mnie, by zostać pomocnikiem instruktora, a potem instruktorem. Ostatnie dwa lata z owych siedmiu, to już było poważniejsze narciarstwo, bo powierzał mi grupę uczniów. To pod jego okiem uczyłem się brać na siebie odpowiedzialność. Wymagał zawsze przygotowania do zajęć, co trzeba było udokumentować konspektem na piśmie. A potem oceny tych zajęć na koniec dnia. I to również mi się przydało potem w życiu. I jeszcze to niezwykłe poczucie humoru, czasem wręcz dezynwoltura, jak teraz widzę zupełnie zamierzona. Bo nieraz przychodziło mu rozładować atmosferę napiętą spóźniającym się autobusem, kiepską pogodą lub z powodu długiej kolejki do wyciągu. Tak, to też było jego narciarstwo.
Dziś już mało kto jeździ na nartach w takich miejscach, jak Smogornia, Kocioł Małego Stawu, Kocioł Łabskiego Szczytu, nie mówiąc już o takiej egzotyce, jak Kocioł Szrenicki. Po prostu nie wolno. Może kiedyś się to zmieni. Ale dzięki niemu miałem okazję tam bywać na nartach przed laty, za swojej młodości i zaznać takich widoków i wrażeń, które zapadają na długo w pamięć. Gigant nad Samotnią ... slalom w szyjce Kotła Łabskiego albo zjazd na kreskę od jego połowy, żeby jeszcze skoczyć przy wyjeździe na przeciwstoku...
Ostatniej lekcji narciarstwa, o jakie dziś już trudno, udzielił mi po długich latach, gdy był już mocno schorowany, niedowidzący i poruszający się z trudem. Czternaście lat temu, podczas pogrzebu mojego ojca, stanął przede mną kruchy i mocno posiwiały ale wyprostowany, wysoki. Gardło miałem ściśnięte i mogłem tylko wypowiedzieć: "-Maestro"... I przywarłem do niego całym ciężarem. Jak on to wytrzymał w tej swojej chorobie, że w ten trudny dla mnie czas był dla mnie tak mocnym, czułem to wyraźnie, oparciem? Późnym marcem, w przedwielkanocne południe, pożegnałem dobrego człowieka, przez wielu zwanym Maestro bez cienia jakiejkolwiek złośliwości czy zadęcia, słowem wypowiadanym, jak imię. Pożegnałem go wraz z kolegami, którzy również w tym samym czasie, co ja, zaznali Maestrowego narciarstwa i każdy z nich wie, w swoim osobistym doświadczeniu, co ono dla nich znaczy.
Autor: Marcin Maj
AESCULAP I ŁYSA GÓRA
Przedstawiam film - rozmowę z moim Tatą, którą przeprowadziłem w obliczu trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się Szkoła Narciarska i Sudecki Klub Sportowy Aesculap, spowodowanej katastrofalnymi zimami(w latach 2007 - 2008). Mikrostacja Sportów Zimowych i Letnich Łysa Góra Dziwiszów znajduje się na wysokości tylko 680 m n.p.m. Stworzyła ją społeczność Szkoły Narciarskiej Aesculap dla uczestników tej szkoły, dla dzieci aby mogły szkolić się i wypoczywać blisko domu. Stacja ta została wybudowana również dla wszystkich mieszkańców Jeleniej Góry.
Michał Rażniewski
PAN MAGISTER
Miałem prawie 11 lat i chciałem nauczyć się jeździć na nartach. Wiadomo, w pobliżu mamy góry, a nawet przy domu pagórki, do których zimą mnie ciągnęło, gdy wracałem ze szkoły. Niektóre chłopaki dobrze sobie dawały radę na stromych stokach a ja? Tak sobie , chciałem im dorównać. Miałem już za sobą doświadczenia w narciarstwie, ale negatywne. Poprzedni instruktor nie chciał uwzględnić mojego wieku i sił, i dobierał mi źle zadania. To mnie prawie zniechęciło do gór i nart.
Jednak moja Mama namówiła mnie, abym spróbował swoich sił w AESCULAPIE. Poznałem tam wielu kolegów i koleżanek. Zajęcia rozpoczęliśmy jesienią od tzw. suchej zaprawy na sali gimnastycznej. Były też jesienne niedzielne wycieczki w coraz to wyższe góry i oczekiwanie na przyjście zimy. Była też giełda sprzętu narciarskiego i fachowe doradztwo, dzięki któremu każdy mógł sobie dobrać narty i kije o właściwej długości. Poprzednio, w wieku lat 10 jeździłem na nartach 195 cm, co nie mogło dać dobrych wyników. Teraz miałem o 15 cm krótsze, tzw. "plastiki" z ostrymi krawędziami, buty wiązane na sznurówki. Od razu przyniosło to postępy. Jazdę zaczynaliśmy na Górze Szybowcowej, tej samej, gdzie w poprzednim sezonie na początku zgubiłem nartę w zaspie i znaleziono ją dopiero na wiosnę. Wiązań wtedy nikt mi nie pomógł wyregulować. Czułem na początku respekt przed tym stokiem, ale po dwóch - trzech wyjazdach poczułem się tam znacznie pewniej. Moją instruktorką była pani Teresa Rażniewska. Polubiłem ją szybko, bo była sprawiedliwa. Gdy robiłem postępy - chwaliła, gdy mi nie wychodziło - pocieszała. Szybko nauczyła mnie skręcać. Po roku przeszedłem do grupy "Asów" pod kierunkiem p. mgr Stanisława Rażniewskiego, męża Pani Teresy. Było to dla mnie wielkie wyróżnienie.
Pan Stanisław był instruktorem wykładowcą narciarstwa. Szkolił nas tak, że najpierw tłumaczył, co to za ewolucja, po co jest, co nam daje, do jakich warunków się nadaje, potem nam ją demonstrował, często dzielił na etapy i pokazywał ćwiczenia metodyczne - pomocnicze, aby łatwiej było się jej nauczyć. Pamiętam, że ćwiczyliśmy jazdę w Kotle Łabskiego Szczytu w dość trudnych warunkach - np. jazdę w układzie "odstokowym", krystianię z odbicia, ześlizg. Na "Odrodzeniu" w czasie niezapomnianych zimowisk ćwiczyliśmy znowu śmig i jazdę po muldach. Także jazdę na tyczkach. Po zmroku, pod opieką dorosłych chodziliśmy na "nocne wycieczki", niezbyt długie, ale urocze. Gwiazdy i księżyc świeciły niezwykle jasno w czystym górskim powietrzu, a w dole Kotlina Jeleniogórska jarzyła się świetlistym dywanem. Zawiązaliśmy trwałe przyjaźnie. Pan Magister, bo tak Go tytułowaliśmy miał taki kwiecisty, barwny styl mowy i wykładu, aby każdy mógł go dobrze zrozumieć. Przejmowaliśmy jego powiedzonka. Np. krzyczał "pełna rura!", co dziś może budzić różne skojarzenia, ale wtedy oznaczało "daj z siebie wszystko, pełen gaz". Używał też terminu "jazda na agrafkę", co miało chyba oznaczać odpowiedni układ ciała podczas skręcania. Gdy podczas jazdy "śmigiem" nie używaliśmy krawędzi nart (co jest błędem), mówił: ale pędzlujesz - jesteś "pędzelmistrz". Taki tytuł zdobyłem sobie u Pana Magistra w pewnym etapie nauki i robiłem wszystko, aby tę hańbę zrzucić z siebie. Było takich "pędzelmistrzów" w grupie "Asów" więcej. Inne pouczenia, to "trzymaj układ, nie kładź się na stok, nie jedź na tyłach" - są dla nas, adeptów sztuki narciarskiej w pełni zrozumiałe. Gdy u kogoś widzimy dziś te błędy, to właśnie tak do niego mówimy: "nie siedź na tyłach", bo to najlepiej oddaje istotę rzeczy.
Wielu z nas dzięki Panu Stanisławowi zostało instruktorami narciarstwa, bądź pomocnikami instruktora (jak ja) lub demonstratorami. Wielu poszło ścieżką "zawodniczą", jeszcze inni woleli jazdę rekreacyjną. W AESCULAPIE nikt nie kazał nam być tym, do czego się nie nadawaliśmy. Każdy wybierał jaki typ narciarstwa mu odpowiada. Były ćwiczenia z jazdy "na tyczkach" i dawały one najwięcej. Nawet tym, co nie lubili rywalizacji sportowej. Były zawody szkolne. Dało się przeżyć. Niektórzy do tej pory trzymają dyplomy i medale z tych zawodów jak największy skarb. Pan Magister miał dewizę "Wychowanie przez góry dla gór". Starał się nam zaszczepić miłość i szacunek do gór. Nauczył nas rozsądnego zachowania w górach, oceny ryzyka, przezorności, współpracy zespołowej, pomocy wzajemnej. Te cenne umiejętności wykorzystujemy w górach i nie tylko - z powodzeniem do dziś. Nauczył nas także stawiania sobie wysoko poprzeczki i wytrwałości. Często w górach był tłok na wyciągach. Nie zrażało to nas. Po prostu braliśmy narty na plecy i szliśmy na piechotę do schroniska czy w wyższe góry, gdzie były mniejsze kolejki. Nie zniechęcał nas deszcz ani wiatr w górach. Narty wynagradzały nam złą pogodę. Pamiętam jeden wyjazd. W poniedziałek wielkanocny (już po ukończeniu AESCULAPA) pojechaliśmy z Marcinem do Szklarskiej Poręby. Na dole spadło 20 cm mokrego śniegu, a w górach - z pół metra. Oczywiście wyciągi nie chodziły, mgła, zamieć Podeszliśmy więc na piechotę na szczyt Szrenicy trzy razy ze stacji pośredniej wyciągu, aby potem zjechać z niej w dziewiczym puchu grubości 50 cm. Podczas ostatniego zjazdu chmury znikły i zaświeciło pięknie słońce. Wrażenia niezapomniane! Puste góry, śnieg i jazda! Gdybyśmy nie opanowali dobrze techniki w każdych warunkach, pewnie byśmy zrezygnowali z tej eskapady. Warto wspomnieć też o wakacjach letnich z AESCULAPEM. Wyjazd nad jezioro, żagle, wycieczki piesze, kąpiel, ogniska. Pod dobrą opieką, w miarę tanio. Nauczyłem się też w Szkole Państwa Rażniewskich żeglowania. Były też zajęcia z windsurfingu!
Pan Magister zawsze nas traktował z szacunkiem. Lubiliśmy Go bardzo. W dodatku często nas rozśmieszał, więc zajęcia z Nim były samą przyjemnością i zapamiętywaliśmy łatwo cały materiał. Miał swoje śmiesznostki, jak nam się wtedy wydawało. Potrafił idąc z plecakiem i nartami zatrzymać się przy ruchliwej ulicy (1 Maja) i zrelaksować się robiąc tzw. "stójkę na barkach". Nogi do góry, plecy podparte przedramieniem zgiętym w łokciu pod kątem prostym. Bo nogi i kręgosłup musiały odpocząć. Teraz, mając już któryś tam krzyżyk, lepiej to rozumiem. Przyszedłem do AESCULAPA jako chłopiec, zakończyłem naukę narciarstwa mając 18 lat. Poszedłem na studia na Politechnice Wrocławskiej. Po ich ukończeniu wróciłem do szkoły pp. Rażniewskich i pracowałem tu jako instruktor przez 1 sezon. Potem grypa pokrzyżowała dalszą pracę, ale na nartach jeździłem jeszcze długo. Zacni Państwo Rażniewscy nie zapomnieli o swoim dawnym uczniu i zaprosili do szkoły moich dwóch synów ( 7 i 10 lat). Zasponsorowali jednemu z nich naukę przez cały sezon. W tym czasie moi chłopcy nauczyli się jazdy na nartach tak, że mogłem z nimi śmiało jeździć po całych Karkonoszach.
Pan Magister poszukiwał miejsca na własny stok narciarski. W górach zawsze było za mało wyciągów i wiecznie był tłok. Rzecz to była niełatwa do osiągnięcia w polskich (PRL-owskich i nie tylko) warunkach. W końcu udało się kupić stok, na Łysej Górze, zbudować wyciągi, schroniska, parking, drogę dojazdową, zakupić ratraki, naśnieżanie, zatrudnić personel do obsługi wyciągów. Trwało to wiele lat. Obecnie Szkołą kieruje Michał Rażniewski, syn Pana Magistra. Często zaglądam na stronę "www" AESCULAPA i widzę, że szkoła żyje i uczy nowe pokolenia, a stok choć niezbyt stromy, nadaje się do nauki jazdy. Sam tam lubiłem się poruszać do niedawna. Niestety obecnie zdrowie nie pozwala mi na dalszą jazdę na nartach, ale nie załamuję się. Zawsze w duszy będę narciarzem. Szkoła AESCULAP wychowała przez kilkadziesiąt lat swego istnienia wielu narciarzy, ludzi kochających narty i góry. Ludzi, którzy nauczyli się pokonywać trudności. Wielu z nas, może nieświadomie, ale wybierało później taką drogę życia, aby było nas stać na uprawianie tego drogiego przecież sportu. Trzeba było zdobyć tytuł lekarza, inżyniera, magistra, itp., aby móc sobie pozwolić na dobry sprzęt i czasem dalekie wyjazdy w Alpy, Karpaty, nawet na inne kontynenty. Państwo Rażniewscy byli tymi, którzy wywarli bardzo pozytywny wspływ na nasze wychowanie. Dziś jesteśmy im za to wdzięczni. Ten dług chcielibyśmy choć trochę spłacić. Pan Magister Rażniewski już odszedł. Żegnaliśmy Go w Wielką Sobotę 2013r na cmentarzu w Sobieszowie. Spoczywa pod górami, które kochał. Byłoby bardzo słuszną sprawą nadać Jego imię jakiejś ulicy czy skwerowi w Jeleniej Górze. To samo dotyczy Jego małżonki, Pani Teresy. Jedno bez drugiego nie dałoby rady w pojedynkę tego osiągnąć. Zatem rzucam pomysł: Rondo Rażniewskich albo Ulica Teresy i Stanisława Rażniewskich - byłoby uznaniem wkładu jaki wnieśli w dzieje naszej małej ojczyzny.
Autor: Mirosław Ludorowski
MAESTRO
Przeczytałem niedawno anegdoty o naszym Maestro na stronie szkoły. I mogę przytoczyć jedną świadczącą o ogromnym poczuciu humoru naszego pana Magistra. Jej wspomnienie jest we mnie bardzo żywe z tego powodu, że sam byłem uczestnikiem, a nawet, nieskromnie dodam, bohaterem sytuacji.
Egzamin
Otóż w czasie ferii, w lutym 1978 roku przez szkołę Aesculap (czytaj: pana Rażniewskiego) został zorganizowany kurs na stopień pomocnika instruktora PZN na Odrodzeniu. Oczywiście brałem w nim udział. Piękna pogoda, mrozek, twardy, choć niezlodzony stok. Nadeszła pora mojego egzaminu z metodyki nauczania. Polegał on po prostu na przeprowadzeniu lekcji z grupą, w czasie której należało omówić, pokazać i przeprowadzić zajęcia dotyczące wylosowanej ewolucji z tzw. KROS-u (tak nazywaliśmy ówczesny podręcznik PZN-u zawierający wytyczne nauczania narciarstwa w zakresie klas ewolucji Kątowych, Równoległych, z Odbicia i Sportowych).
Wylosowałem krystianię płużną. Grupa do nauczania składała się, rzecz jasna, z egzaminatorów. Wiedząc, co wylosowałem, egzaminatorzy wczuli się w rolę i udając niezdarnych narciarzy podjechali do mnie ledwo trzymając równowagę i pokrzykując. A najgłośniej kto? no oczywiście Maestro:
"Oooo! Koledzy, chodźcie, chodźcie, jest już nasz pan instruktor!" znaczy: niby ja. Ustawili się przede mną w szeregu i zacząłem "lekcję". Podczas omawiania ewolucji wspomniałem, że krystianię płużną stosujemy na niezbyt trudnych trasach przy niedużych umiejętnościach narciarskich i traktujemy raczej jako wstęp do kolejnych ewolucji.
Chwilę później pan Stanisław mi przerywa: - "No zaraz, zaaaaaraz! A co mam zrobić, gdy znajdę się na czterdziestopięciostopniowym stoku?!" A ja na to, bez chwili zastanowienia wypaliłem: Tacy narciarze, jak pan, nie chodzą jeszcze na czterdziestopięciostopniowe stoki! I kontynuowałem lekcję, której już mi do końca nie przerwano. Dostałem piątkę.
Po egzaminie poszedłem do Magistra i przeprosiłem go na wszelki wypadek za tę moją odzywkę, ale wytłumaczyłem, że skoro zaprezentował mi się jako początkujący narciarz, no to też tak go potraktowałem, bo przecież rolą instruktora jest również uświadamianie adeptowi aktualnych jego własnych możliwości, a ja przecież grałem rolę instruktora. Maestro oczywiście śmiał się i zapewniał, że w żadnym razie nie czuł się urażony, zajęcia przeprowadziłem dobrze i w sumie pokazałem, że panuję nad grupą, itd., a tak naprawdę, gdy usłyszał moją odpowiedź, to sam miał niezły ubaw, bo jeszcze nigdy nie skierowano takich słów pod jego adresem
I jeszcze...
Kiedyś tu się jeździło...
Pamiętam również taki wypad do Kotła Szrenickiego. Było to pod koniec lat siedemdziesiątych. Zjechaliśmy poniżej szlaku wiodącego ze Szrenicy do schroniska pod Łabskim szczytem. Eskapada była oczywiście nielegalna, bo naruszaliśmy rezerwat ścisły. Ale chyba Maestro koniecznie chciał nam coś pokazać. W pewnym momencie zatrzymał się i grupa, rzecz jasna, również.
Stał chwilę w ciszy i patrzył w dół, w głąb kotła, do którego zaraz mieliśmy zjechać. Patrzył tak jakoś nostalgicznie, to pamiętam do dziś. I po chwili powiedział: "Kiedyś tu się jeździło..."
Była to dla niego taka sama egzotyka (ciekawe, że można mówić tak o miejscu leżącym zaledwie o kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym się mieszka), jak dla mnie, choć mówił, że jeździł tam w latach pięćdziesiątych, czyli wtedy przed dwudziestu laty. Przypomniały mu się lata młodości tak, jak mi się przypominają moje teraz, choć to z perspektywy obecnego dnia już przeszło lat trzydzieści... Niezapomniane lekcje krystianii nożycowej (czyli z odbicia z narty górnej) w przecinkach leśnych koło Odrodzenia...
Macica (nie)wypadła
Trening grupy "asów" na "Ścianie". Jest wśród nas bardzo dobrze jeżdżąca koleżanka (nazwisko i imię pamiętam, ale nie przytoczę tutaj). W czasie jednego z przejazdów "grzmotnęła" nieźle o glebę. Ja tego nie widziałem. Podobno wyglądało to groźnie, ale na szczęście wyszła z tego bez szwanku.
Stojąc w kolejce do "słynnego" orczyka słyszałem, jak jej wywrotka była dość szeroko komentowana, między innymi przez Maestra mniej więcej tak: No na szczęście nic się nie stało, bo myślałem, że już jej macica wypadła To może taki nieco czarny humor, ale pamiętam atmosferę odprężenia, jaka zapanowała wtedy w grupie, gdy się okazało, że nic poważnego, a nawet niepoważnego się jej nie stało. Maestrowa dezynwoltura okazała się być jak najbardziej na czasie.
Marcin Maj
ROZTARGNIONY STASIO
Był kiedyś w Cieplicach klub sportowy o dźwięcznej nazwie "Stal". Stanisław Rażniewski piastował w nim funkcję trenera koordynatora. Stanisław Rażniewski to jedna z najciekawszych postaci dolnośląskiego sportu - zapalony działacz, były zawodnik AZS Wrocław i Stali Cieplice, narciarz i tenisista, wychowawca młodzieży i trener. Kierował w Jeleniej Górze klubem narciarskim "Aesculap" (zmarł w 2013 roku). O barwnym sportowym życiu Stasia krąży wiele anegdot. Oto trzy z nich.
Dworzec kolejowy w Jeleniej Górze. Spotykają się tu zawodnicy klubu Stal jadący na Narciarskie Mistrzostwa Polski do Zakopanego. Rażniewski jako kierownik ekipy jest oczywiście pierwszy. Powoli przybywają następni: Jan Maria Klamut, Egon Myśliwiec, Jan Bartkiewicz, Romek Oberstein. Zajmują miejsca w wagonie. Zbliża się godzina odjazdu. Zawiadowca daje sygnał, pociąg rusza. Wtem ktoś zauważa, że Staszka nie ma w przedziale. - Patrzcie, patrzcie - słychać wołanie. - Stasiu stoi na peronie! - Faktycznie, tak się zagadał ze znajomym, że przegapił odjazd pociągu.
- Dogoni nas taksówką we Wrocławiu - mówi któryś z zawodników - tylko, że ten pościg pochłonie wszystkie nasze diety. Ciężko będzie z jedzeniem w Zakopanem. Rażniewski faktycznie nie traci głowy i na postoju taksówek przed dworcem wsiada do potężnego "Humbera" (były to lata pięćdziesiąte), każe taksówkarzowi jechać nie do Wrocławia, lecz Jaworzyny i tam dołącza do swojej drużyny. Koledzy byli szczęśliwi, bo tym samym uratowała się część ich diet.
Kolejna podróż do Zakopanego na centralne zawody. Dojazd do Krakowa odbył się bez przeszkód, dopiero w pociągu relacji Kraków - Zakopane był straszny tłok. Ale narciarze dali sobie radę. Poukładali w przedziale swoje narty i kijki, na to położyli plecaki i każdy usiadł gdzie popadło. Zmęczeni podróżą wkrótce zasnęli.
W Zakopanem sportowcy z Karkonoszy rozlokowali się w domu wypoczynkowym FWP "Belweder". Stasiu jako szef wyprawy miał w swoim plecaku drogocenne smary, ale, że w pociągu klika godzin drzemał mając plecak za poduszkę, smary rozpuściły się i skleiły całą jego zawartość. Rażniewski ostrożnie wyciągał odzienie upaprane czarną, lepką breją, złożoną ze "Swixów", "Klistrów" i "Hollmenkoli". Uratowały się bodaj tylko jedne kalesony. Koledzy oczywiście zaczęli ryczeć ze śmiechu, ale szybko przestali, kiedy Stasiu zapytał ich czym będą smarowali narty podczas zawodów.
Ponownie jesteśmy w Zakopanem. Narciarze ze Stali trenują na Krokwi skoki, a biegacze w jej pobliżu mają trasy biegowe. Zjazdowcy udają się codziennie na Kasprowy Wierch, gdzie na Hali Gąsienicowej lub Goryczkowej ćwiczą slalomy. Tego dnia Rażniewski ma zaplanowany trening zjazdowy. Musi wyjść wcześnie, bilet ma na jeden z rannych kursów kolejki na Kasprowy, a do stacji w Kuźnicach też trzeba dość długo jechać. Przed wyjściem ustala jeszcze ze wszystkimi zawodnikami szczegóły treningu, bierze sprzęt i spiesznie wychodzi. - Jest dość późno - zauważa ktoś - ale może jeszcze zdąży na kolejkę.
W tym momencie drzwi się otwierają i z impetem wpada Stasio wołając od progu: - Gdzie są moje kijki? Pomyliłem się i wzięłem nie te co trzeba. - Zmienia kijki i wychodzi tym razem z żoną Teresą, która postanowiła go odprowadzić do Kuźnic.
Przygotowania skoczków i biegaczy do treningu już skończone. Mają właśnie wyjść, kiedy drzwi się znów otwierają. Staje w nich Teresa. Słuchajcie - mówi - Staszek pomylił się i wziął moje narty. Gdzie są jego?
Andrzej Klamut
Gazeta Robotnicza, NR 12 (11996) z 16-17.01.1988 roku.
KARKONOSKIE POSZUKIWANIA
Poznałem pana Stanisława gdy byłem w Liceum w Cieplicach. Po przeprowadzce z Przesieki do Sobieszowa, koledzy poradzili: jeździsz na nartach, zapisz się do klubu Stal Cieplice. Jest fajny trener i dostaniesz narty. I tak się stało, dostałem narty, ale również poznałem wspaniałego wychowawcę, opiekuna i trenera.
Narty staly sie moją pasją a najlepszym moim doradcą i przewodnikiem w tej niełatwej dyscyplinie był pan Stanislaw. Zawsze pogodny, uczynny, naturalny, prawdziwy przewodnik modzieży.
Białe Karkonosze; Szrenica, Kocioł Szrenicki, Łabski Kocioł, Kocioł Smogorni, Kocioł Małego Stawu, Mała Kopa - to byly nasze tereny wspólnych treningów i rownież rywalizacji. To były czasy lat 1950-tych.
Dawne czasy. Wtedy Karkonosze były "nasze". Pan Stanisław wprowadził mnie w ten wspaniały świat swobody. Gdy rodzice moi, w obawie zaniedbania szkoły przez narty, ograniczyli moje wyprawy w Góry, Pan Stanisław przekonał rodziców. Wróciłem znów w Góry. Posiadał w sobie cechę unikalną, budził naturalne zaufanie.
Z Panem Stanisławem jeździliśmy później w Beskidy i Tatry. Cieszył się z naszych wyników. Powojenne narciarstwo zawodnicze Karkonoszy to ofiarna praca Stanisława. Nie bylo wyciągów; na Halę Szrenicką z Szklarskiej Huta na piechotę. Tak samo na Przelecz Karkonoska i Smogornię, jak rownież Samotnie. Pamiętam, mieliśmy oboz narciarski na Hali Szrenickiej, zmęczeni, obładowani plecakami i nartami dotarliśmy do celu. Kolega zwrócił uwagę na niezwykle dużych rozmiarow plecak Pana Stanisława. Spróbował podnieść, z trudnością uniósł. Zapytaliśmy trenera, co w tym plecaku. Odpowiedź - maszyna do pisania. Nie było wtedy laptopów. Pan Stanisław codziennie wydawał komunikaty i programy.
Latem trenowaliśmy w Cieplicach na stadionie i również wędrowaliśmy po Karkonoszach. Wiedzieliśmy, Pan Stanisław leci Messershmittem, zbliża się na umówione miejsce. Tak nazywaliśmy pojazd; rower z doczepianym silniczkiem spalinowym. Kombinacja unikalna, fantazyjna, użyteczna, typowa - w duchu Pana Stasia.
Pan Stanisław oddał siebie narciarstwu Karkonoskiemu, nadal kierunek, który zaowocował tytułami Mistrzów Polski. Otworzył drogę do narciarstwa światowego dla młodzieży Karkonoskiej.
Panie Stanisławie, a mnie Twoja narciarska szkoła poprzez Karkonosze, Beskidy, Tatry, Bieszczady zwiodła w Góry Alaski i Góry Skaliste Kanady. Jutro wybieram się do Nakiska Canada, na narty, stanę w ciszy i wspomnę wspólne nasze dawne narciarskie czasy.
Leon Urban
Karkonoskie poszukiwania Pana Stanisława
Puchar Smogorni
Trener Stanisław powiedział: "-Zorganizujemy zawody narciarskie w ciekawej scenerii Karkonoszy, na zboczu Srebrnego Grzbietu, gdzie w kierunku północnym opada Kocioł Smogorni".
Rozległa geologiczna pozostałość po dawnym lodowcu. Miejsce, do którego można dotrzeć poprzez Przełęcz Karkonoska. Pobliskie zaplecze - schronisko Odrodzenie. Zazwyczaj zawody zjazdowe rozgrywaliśmy w pobliżu schronisk, odległych nie więcej niż pół kilometra od mety. Kocioł Małego Stawu w pobliżu Samotni oraz Kocioł Łabskiego Szczytu dostarczał taki komfort. To były miejsca naszych rywalizacji w latach 1950-tych.
Kocioł Smogorni odległy jest ok. 2 km od Schroniska Odrodzenia. Na Przełęcz Karkonoską jedyny sposób dotarcia, na nogach, z ostatniego przystanku tramwaju w Podgórzynie Górnym. Kto zna Karkonosze wie, że jest to ładny kawał drogi poprzez osadę Przesieka, zbocze Suchej Góry i Przełęcz Karkonoską do Odrodzenia. Z obciążeniem (plecak i narty) - do 3-ch godzin wspinaczki.
Schronisko Odrodzenie było moim pierwszym górskim spotkaniem z innym światem niż doliny i przedgórza. Było to w roku 1948. Mieszkałem wtedy w Przesiece. Mama, ojciec zdemobilizowany z Armii Polskiej Berlinga (ludzie znajdowali się wtedy w rzeczywistości takiej, jak los ich rzucił) i ja zasiedliliśmy małe górskie gospodarstwo po deportowanych Niemcach. Tak to było w owych czasach. Południowo-zachodnie obszary obecnej Polski, po regulacji granic, zajmowali wysiedleńcy z nad Niemna i przybysze z Centralne Polski, jak również z Wielkopolski. W Hain (nazwa niemiecka osady), później w Matejkowicach i ostatecznie w Przesiece przybywało osiedleńców. "Przesieka" , tak oficjalnie nazwano miejscowość ostatecznie. Nazwa jest używana do dziś.
Tu, w miejscowości górskiej, już pierwszej zimy, zacząłem ślizgi na nartach pozostawionych po młodych Niemcach. Było wiele par zgromadzonych na strychu. Większość to długie narty skokowe. Na skokówkach zjeżdżałem na wprost. Trasa była kalkulowana tak, aby nie było potrzeby skrętu. Wolałem jednak narty zjazdowe zapinane na tzw. Kandahary. Można powiedzieć, kontynuowałem tradycje narciarskie niemieckiego domu.
Pierwszy Puchar Smogorni miał międzynarodowa obsadę. Przybyli z Czech, z Szpindlerowego Młyna juniorzy i seniorzy. Byli to najlepsi zjazdowcy z regionu Karkonoskiego. Wśród nich Čermakowie: senior i junior. Jak Pan Stanisław załatwił udział Czechów, to Jego tajemnica. W owych czasach granica była mocno strzeżona przez WOP. Nie było wymiany turystycznej z południowym sąsiadem. To były środkowe lata 50-te.
Pogoda była iście karkonoska: mgła, lekki śnieg i wiatr. Czesi wygrali w seniorach. Natomiast w juniorach walczyliśmy dzielnie. Mieliśmy dobre wyniki. Zakończenie, wspólne spotkanie, bez zbędnych przemówień mieliśmy w Schronisku Odrodzenie. Chłopcy z Karkonoszy, Czesi zasiedziali od wieków i nowi przybysze hartowani karkonoskim wiatrem mieli wspólny język i dobry czas. Nie pamiętam kto wygrał w juniorach. Nie pamiętam, które miejsce zająłem. Wiem tylko, że dostałem dyplom i odznakę; to było tyle lat temu Prezentacje nagrodzonych zawodników prowadził Pan Stanisław. Wyobraźcie sobie, że wypowiedział nawet parę zdań po czesku! Po zawodach zjechaliśmy z Przełęczy w kotlinę, do domów. W Pucharze Smogorni startowałem tylko jeden raz. Wydarzenie to, w karkonoskiej scenerii - gór, śniegu, mgły i narciarskiej rywalizacji pozostało w pamięci do dzisiejszego dnia.
Puchar Smogorni był rozgrywany w następnych latach, lecz ja nie brałem udziału w kolejnych jego edycjach, rozpocząłem studia na Politechnice Wrocławskiej. Wrocław w 1957 roku w 40% był w gruzach. Szok dla mnie, po Karkonoszach, nieruszonych wojennym szaleństwem. Ta kraina stanowiła oazę przetrwania ludzkiej wartości i dokonań Polaków, Czechow, Austriakow i Prusaków. Złożona jest historia tej ziemi i gór! W mojej ocenie, Puchar Smogorni był wezwaniem dla narciarstwa karkonoskiego, był koncepcja Pana Stanisława przybliżania Karkonoszy polskiej młodej generacji.
Zjazd ze Szrenicy
Wielokrotnie rozmawialiśmy o potrzebie trasy zjazdowej w Karkonoszach. My rozmawialiśmy, a Pan Stanisław konkretnie działał. Tez lata 1950. Byłem wtedy w 10-tej klasie Liceum Cieplickiego. Pewnego dnia Pan Stanisław zapytał mnie: "-Leon, czy chcesz wziąć udział w testowym biegu zjazdowym ze Szrenicy? -Oczywiście". Zapytałem kto jeszcze pojedzie. Odpowiedział: "-Bogdan, Gabryś, ty Leon no i ja... Niewielu, to jest test". Trasa wiodła z górnej partii "Ściany" Szrenicy, tam... dwa skręty, następnie jak przecinka "leci" i nie w kierunku jak do obecnej pośredniej stacji wyciągu, ale skręt w prawo w kierunku przecinki leśnej położonej prostopadle do drogi w kierunku schroniska Pod Łabskim Szczytem. Tam długi, szybki trawers i meta w dolinie Potoku Szrenickiego. Dużo jazdy "na szybkość". Z Google Earth odczytałem (po latach), że trasa ta miała długość ok. 1800 m i różnicę poziomów ok. 500 m. To był początek marca, warunki śniegowe bardzo dobre i pogodne. Przejechałem trasę bez problemów, miałem ekscytujące uczucie szybkości i harmonii skrętu. Najlepsza trasa, jak na karkonoskie warunki. Więcej zjazdów już w tym miejscu nie było.... Obecnie wspomniana przecinka zarosła. Nikt nie uwierzy, że tam jeździliśmy bieg zjazdowy, prawdziwy. Zasuwało się nieźle. Stanisława poszukiwania zawsze były oryginalne.
Leon Urban
(rozpocząłem pisać ten artykuł 27 maja w Calgary, dokończyłem w Laguna Park TX, 28 września 2013)
WSPOMNIENIE O MOIM TACIE
Upłynęło tyle lat od czasu pierwszych lekcji narciarstwa czy tenisa, których mi udzielał. Szczegóły zacierają się w pamięci... Narciarstwo i tenis to pasje Stanisława Rażniewskiego. Tego trzyma się całe życie. Kocha sport i działa na rzecz wychowania dzieci i młodzieży. Jednocześnie potrafi pogodzić pracę zawodową z rodzinnymi obowiązkami. Przekonuje do narciarstwa swoją żonę Teresę. I od samego początku wspólnie wychowują swoich synów na narciarzy. Michał i Tomasz są instruktorami.
Odkąd sięgam pamięcią, słyszę o Tacie słowa wypowiadane z szacunkiem, zawsze z domieszką podziwu, a jednocześnie okraszone szczerym uśmiechem, nieraz dobrą anegdotą. Ludzie znają go od najlepszej strony - pogodnego nauczyciela, oddanego całym sercem swoim dzieciom, zawodnikom. Nauczyciela z powołania. Pasjonata, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Oto fakt wybudowania stacji narciarskiej na Łysej Górze przy Szkole Narciarskiej... Kiedy sprawa ruszała, kręcono głowami z niedowierzaniem. Niektórzy się drwiąco uśmiechali... A jednak... Teraz jeździmy na nartach w Górach Kaczawskich... Zanim do tego dochodzi, Tata wyjeżdża na zawody, zabiega o sprzęt dla reprezentantów klubów, w których pracuje ("Stal Cieplice" liczy się w światku narciarstwa alpejskiego). Biega po urzędach, załatwia sprawy, prosi... pokonuje mury urzędniczej machiny, rzadko się gniewa na przeciwników.
Mawia często: "Róbmy swoje...". I rzeczywiście, z uporem godnym maniaka, cały czas wykonuje swoją mrówczą robotę. Prowadzi lekcje wf-u w szkole (Technikum Ekonomicznym), rozwija tenis jeleniogórski - doprowadza do okresu świetności korty tenisowe w Jeleniej Górze. Są znane w całym kraju w latach siedemdziesiątych z ogólnopolskich turniejów "Września Jeleniogórskiego" i mistrzostw Polski. Pamiętamy dobrze mecze na najwyższym szczeblu Wojciecha Fibaka i Macieja Dobrowolskiego; nieco wcześniej Wiesława Gąsiorka, Tadeusza Nowickiego, Mieczysława Rybarczyka i wielu innych gwiazd ówczesnego polskiego tenisa. Patrzyłem na to. Kibicowałem, podawałem piłki... dzięki tacie spędziłem na kortach całe dzieciństwo. Grałem i odbijałem piłki o "ścianę". A Stanisław Rażniewski działa, działa, działa... "-Panie Staszku, rakieta, naciąg poszedł... kredy zabrakło... -Panie magistrze, korty zalało, co robimy? Czekamy?". Jest zawsze w swoim żywiole. I radzi sobie z przeciwnościami losu.
Zimą narty... Klub przy "Fampie" w Cieplicach, pierwsza szkoła narciarska. Zaraz później Aesculap. Wieloletnia współpraca z PTTK... Uprawianie turystyki górskiej, krajoznawstwo zawsze idzie w parze z nauką podstaw jazdy na nartach i szkoleniem zawodniczym. Stanisław Rażniewski dba konsekwentnie, aby wychowankowie rozwijali się wszechstronnie. Ciężka, wieloletnia praca owocuje wyszkoleniem w Aesculapie zawodników, którzy po sukcesach w kategoriach młodzieżowych dokonują rzeczy, zdawałoby się, nierealnej w naszych warunkach. Zostają powołani do kadry przygotowań olimpijskich - na Salt Lake City 2002: Piotr Kaczmarek, Bartłomiej Wasileńczyk i Katarzyna Karasińska. Ta ostatnie do tej pory z powodzeniem reprezentuje Polskę w Pucharze Świata. No i instruktorzy... Stanisław Rażniewski wychodzi z założenia, że najlepiej, najuczciwiej jest wychować swoich, od podstaw. Kosztuje to wiele pracy i czasu (a zawsze istnieje obawa, że pracę tą bez skrupułów wykorzysta kto inny). Do tej pory udawało się... 100 % kadry szkoły to wychowankowie od dziecka. Największym sukcesem kadry (i idei jej wychowania zarazem) było wystąpienie 40-osobowego zespołu na kongresie IVSI w Zakopanem.
Przy zgłębianiu życiorysu Taty (Staszka, jak nazywają go przyjaciele) nie sposób pominąć tego, co o nim pisano i opowiadano. Pozwolę sobie zacytować tutaj obszerny fragment artykułu Krzysztofa Blautha ze "Sportowca" (1966), w którym autor trafnie charakteryzuje postać. (cyt.) "Pionier - oto jest najwłaściwsze określenie mgra Rażniewskiego. Gdyż choć od pionierskich czasów odradzającego się w polskości Dolnego Śląska minęło już dwadzieścia lat, p. Stanisław pionierem pozostał. I pionierem tego wszystkiego, co nowe i trudne, co wywalczyć trzeba było niemałym nakładem sił i entuzjazmu - już zostanie. Jest jednym z pierwszych. Miał wówczas - latem 1945 r. gdy przybył tu do zrujnowanego Wrocławia z rodzinnego Zagłębia - zaledwie 22 lata. Wspólnie z takimi jak on entuzjastami przystąpił do zabezpieczania tego, co służyć miało w przyszłości jemu samemu i tysiącom jego kolegów i majatku wrocławskich wyższych uczelni. Spróbował medycyny, zrobił nawet pięć semestrów, ostatecznie jednak zdecydował się na dziedzinę, która stał się pasją jego życia - wychowanie fizyczne. Zrobił magisterium pracując zawodowo, w sporcie zaś specjalizując się w narciarstwie. I kiedy w 1954 r. działacze wrocławskich związków zawodowych postanowili szerzej ruszyć w karkonoskie narciarstwo, zwrócili się o pomoc w pierwszym rzędzie do mgr. Rażniewskiego. Nie odmówił. Zostawił niezłą posadę w wojewódzkim mieście, urządzone mieszkanie, asystenturę na uczelni i zagrzebał się w Cieplicach. Nawet nie w powiatowej Jeleniej Górze. Startował sam, w azetesiackich wrocławskich czasach, początkowo w biegach narciarskich, później w konkurencjach zjazdowych, już w barwach Stali Cieplice. Nie uzyskał błyskotliwych sukcesów na tym zawodniczym polu, zdobył jednak rzecz znacznie cenniejszą - serca jeleniogórskiej młodzieży. Jej poświęcił gros entuzjazmu i wysiłków, zarówno w pracy nauczycielskiej w szkole jak i na trenersko-klubowym polu. W zimie narty, w lecie tenis - oto jak wyglądał kalendarz sportowy mgr. Rażniewskiego. Wbrew rozlicznym przeszkodom organizował więc w Sudetach imprezy narciarskie. Puchary Przesieki, Puchary Karkonoszy, wiosenne zawody w Kotle Smogorni. Nie zawsze wysiłki jego i jemu podobnych entuzjastów znajdowały odzew, dolnośląskie narciarstwo ciągle nie mogło wydostać się z zaścianka. Mgr. Rażniewski walczył, agitował, przekonywał, ale nie załamywał rąk. [...] P. Rażniewski nie zrezygnował też z zajęć instruktora gimnastyki leczniczej w cieplickim uzdrowisku i pracy na niwie narciarskiej w Międzyszkolnym Klubie Sportowym Podgórze Karkonoskie. Działa zarówno zawodowo jak i społecznie na różnych polach i w różnych środowiskach, z zapałem którego bynajmniej nie zgasiły ani lata, ani tzw. obiektywne trudności, ani jakże często spotykany brak zrozumienia. Kołacze do różnych bram, apeluje. No i MKS Podgórze pnie się w narciarstwie systematycznie w górę, zaś młodzi tenisiści z Jeleniej Góry awansują w wojewódzkiej sportowej hierarchii. (koniec cyt.).
I jeszcze przytoczę jedno. Andrzej Klamut we wstępie do anegdot wydrukowanych w Gazecie Robotniczej 1988 r., pt.: "Roztargniony Stasio" pisze: (cyt.) "Stanisław Rażniewski to jedna z najciekawszych postaci dolnośląskiego sportu - zapalony działacz, były zawodnik AZS Wrocław i Stali Cieplice, narciarz i tenisista, wychowawca młodzieży i trener. Obecnie kieruje w Jeleniej Górze klubem narciarskim "Aesculap". (koniec cyt.).
Odsyłam Szanownych Czytelników do autobiograficznego artykułu Staszka, pt. "Zawiłość losów i działań" (patrz niżej). Autor pisze tam sporo o sobie. Studiował w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. A w artykule zawiera refleksje dotyczące uczelni, wychowawców, idei i wartości pracy na rzecz kultury i sportu, oraz określa swoje miejsce w tamtych czasach.
Stanisław Rażniewski pogłębiał swą wiedzę, rozwijał swoje pasje. Wpadał w wir pracy społecznej, doświadczał prozy życia uczelnianego, startów w zawodach sportowych (AZS), jako student, urzędnik i wyczynowiec w jednej osobie. Można powiedzieć - człowiek orkiestra. Kiełkowały idee... Plany... Sposoby upowszechniania sportu; a w szczególności tenisa i narciarstwa, dyscypliny, którym poświęcał najwięcej czasu. Chciał, aby sporty te (niezwykle drogie, do dnia dzisiejszego, zresztą) były dostępne nawet najbiedniejszej młodzieży. Zawsze myślał o stworzeniu systemu opieki nad dziećmi, dającemu szerokie możliwości ich rozwoju i wychowania. Wymyślił hasło: "Wychowanie przez góry i dla gór". Jego marzenie spełniło się. Jakby na to nie patrzeć, przykład naszej Szkoły i Klubu jest na to żywym dowodem. Autor opisuje w skrócie długą drogę swojego dojrzewania do roli działacza sportowego. Drogę, która w gruncie rzeczy była początkiem, zalążkiem dzisiejszego Aesculapa. Oddaje klimat pionierskich czasów, między wierszami rysują się cechy charakteru, w treści spore fragmenty życiorysu Stanisława Rażniewskiego.
Michał Rażniewski
Archiwalne zdjęcia
ARTYKUŁ STANISŁAWA RAŻNIEWSKIEGO
Poniższy artykuł przygotowany został na potrzeby jednego z wydawnictw jubileuszowych Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Zawiera refleksje dotyczące uczelni, wychowawców, idei i wartości pracy na rzecz kultury i sportu, oraz określa miejsce autora w tamtych czasach. Stanisław Rażniewski pogłębiał swą wiedzę, rozwijał swoje pasje. Wpadał w wir pracy społecznej, doświadczał prozy życia uczelnianego, startów w zawodach sportowych (AZS), jako student, urzędnik i wyczynowiec w jednej osobie. Można powiedzieć – człowiek orkiestra. Kiełkowały idee… Plany... Sposoby upowszechniania sportu; a w szczególności tenisa i narciarstwa, dyscypliny, którym poświęcał najwięcej czasu. Chciał, aby sporty te (niezwykle drogie do dnia dzisiejszego) były dostępne nawet najbiedniejszej młodzieży.
Zawsze myślał o stworzeniu systemu opieki nad dziećmi, dającemu szerokie możliwości ich rozwoju i wychowania. Wymyślił hasło: „Wychowanie przez góry i dla gór”. Jego marzenie spełniło się. Jakby na to nie patrzeć, przykład naszej Szkoły i Klubu jest na to żywym dowodem.
Autor opisuje w skrócie długą drogę swojego dojrzewania do roli działacza sportowego. Drogę, która w gruncie rzeczy była początkiem, zalążkiem dzisiejszego Aesculapa (ewenementu tak w świecie ówczesnej komuny, jak i w dobie kapitalizmu). Oddaje klimat pionierskich czasów, między wierszami rysują się cechy charakteru, w treści spore fragmenty życiorysu Stanisława Rażniewskiego. Artykuł został napisany w czasach trwania komunizmu w Polsce. Przygotowując tekst do niniejszej publikacji (wrzesień 2006), dokonałem niezbędnych korekt, w żaden sposób nie zmieniających zasadniczej treści i intencji Autora.
Michał Rażniewski
Wspomnienie w związku z: 50-leciem rozpoczęcia studiów na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu i Politechniki we Wocławiu, 50-leciem Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, 75-leciem Polskiego Związku Narciarskiego, 75-leciem Polskiego Związku Tenisowego, 50-leciem Dolnośląskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego.
ZAWIŁOŚĆ LOSÓW I DZIAŁAŃ… …osobistych i instytucjonalnych w dziedzinie wychowania, kultury fizycznej, sportu, rekreacji, higieny życia jest tak wielka, a jednocześnie fascynująca ciągiem zjawisk i faktów minionego XXX-lecia, że ich adekwatne opisanie, czy ledwie wspomnienie jest zadaniem zbyt trudnym, zbyt poważnym, by udało się choć w cząstce spełnić oczekiwania czytelnika jubileuszowego wydawnictwa. Moje retrospektywne refleksje dotyczące biegu spraw i wybranej, zasłużonej uczelni piszę z pozycji niespokojnego, trudnego wychowanka, który do dziś nie zdołał spełnić marzeń swego czynnego życia i pracy zawodowej. Człowieka, któremu przypadło w udziale wykonać wiele zadań celów znaczących, lecz etapowych, peryferyjnych i specjalistycznych. Wszystkie one jednak koncentrowały się na jednym pasjonującym, humanistycznym i biologicznym temacie: człowiek i jego cielesna , psychomotoryczna osobowość egzystencjalna – jego wychowanie i przetrwanie w wieku ogromnego skoku technicznego, cywilizacyjnego i kulturowego ludzkości, w wieku wojen i przemian ponadczasowych o światowym zasięgu.
Powstanie naszej uczelni - to skutek ciekawych i ważkich poczynań ludzi i społeczności. Dynamizm i entuzjazm pracy owych 20 tysięcy wrocławiaków, którzy jesienią 1945 roku, dali zaczyn sprawie – budowy sportu na Dolnym Śląsku, do dziś owocujący doświadczeniami i trwałymi osiągnięciami. Uczelnia była w sercach młodych ludzi, pragnących po wojennej zawierusze spokoju, przyzwoitych warunków do pracy, możliwości nabywania lub pogłębiania wiedzy, czy po prostu zakosztowania barwnego studenckiego życia. Przybywali z różnych miejsc i czasów, a nieśli z sobą z jednej strony brzemię strasznej wojny, przeżyć i cierpień, z drugiej – nadzieję i wiarę w dobrą przyszłość. W zakątku Wrocławia, u zbiegu ulic Vitellona i Banacha pracowało setki a czasem i tysiące ludzi. W kręgu spotkań 1946 i 1947 roku obcowali ze sobą i tworzyli nową rzeczywistość szkoły, młodzież i profesorowie, pochodzący z najrozmaitszych środowisk, ludzie o najróżniejszych kwalifikacjach zawodowych i umiejętnościach. Nauczyciele wychowania fizycznego, naukowcy, pracownicy fizyczni i umysłowi, studenci… Studenci AWF… Jakież bogactwo typów i charakterów! Wszystkich, dosłownie wszystkich, począwszy od założycieli, z Andrzejem Klisieckim na czele, a skończywszy na najmłodszym pierwszoroczniaku połączyło w tej pierwszej chwili umiłowanie sportu. Zadania i cele były jasne i czytelne. Choć nie były łatwe. Ogrom wieloletniej pracy piętrzył się szczególnie przed tymi, którzy wybrali trudny zawód wychowawcy dzieci i młodzieży. Uniwersytet i Politechnika we Wrocławiu, a w tym Wydział Lekarski i Wydział Weterynarii mają specjalne zasługi w tworzeniu STUDIUM WYCHOWANIA FIZYCZNEGO. Studium z nich wyrosło i było ich integralną częścią do 1951 roku. Rzecz jednak arcyważna. Od pierwszej chwili dążyło do jak najszybszego uzyskania operatywnej, organicznej autonomii i prestiżu naukowego. Założyciele od samego początku wyrażali wolę stworzenia uczelni wychowania fizycznego z prawdziwego zdarzenia. I jak się później okazało, dopięli swego. Rzeczywistość nawet przerosła ich oczekiwania.
Etapy moich studiów wyrażają się dwoma indeksami: Studenta medycyny na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu i Politechniki oraz Studium Wychowania Fizycznego. Ten tematyczny związek narodził się 21 sierpnia 1945 roku i trwa do dziś. Czy jadąc pamiętnego lata zdemobilizowaną ciężarówką „Dodge” z ekipą Uniwersytetu Jagiellońskiego do nieznanego Wrocławia mogłem przewidzieć bieg wypadków swego dolnośląskiego XXX-lecia? Chyba nie bardzo… Sam wyjazd był przypadkowy. Spowodował go Tadeusz Owiński, którego spotkałem na skrzyżowaniu w Modrzejowie koło Niwki. Wysiadł on na chwilę z ciężarówki pełnej asystentów oraz profesorów i idąc na pocztę natknął się na mnie. Nie musiał długo przekonywać… Dostałem dwadzieścia minut na spakowanie rzeczy, i… już tłoczyłem się na drewnianej ławce auta w tym szacownym gronie. W każdym razie zaczynałem od młodszego asystenta i pracownika sekretariatu Wydziału Lekarskiego. Początki… nowe kontakty, przyjaźnie. Niezapomniani: Ludwik Hirszfeld, Tadeusz Baranowski, Andrzej Klisiecki, Anna Targońska, Marietta Szmidt, Hugo Steinhaus i Van do Knty … Hotel „Miruss”, staż akademicki, praca urzędnika dziekanatu, zakładanie i działalność w AZS. Czas zdobywania wiedzy i tworzenia własnej osobowości.
Zrodził się wówczas aktywista sportu akademickiego, który szlify zdobywał jeszcze w przedwojennym AKS Niwka, a po wojnie w Lechii Mysłowice. Duży wpływ na moją edukację miało grono współczesnych mi osób, otaczających na co dzień we wrocławskim AZS-ie, niepowtarzalnych i wspaniałych. A mianowicie: Dionizy Smoleński, Stanisław Kulczyński, Mieczysław Cena, Józef Kauffman-Pstrokoński, Stanisław Iwankiewicz. Miałem wspaniały start, jako student medycyny, lubiany przez profesorów i kolegów. Jednak zabrakło mi wytrwałości i uporu w jakimś momencie. Trzy podejścia z anatomii, niedostatek specyficznych umiejętności zapamiętywania wiedzy w tym zakresie, i… porażka. Bardzo przeżyłem dramat spalenia mostów po blisko 3-letnich studiach medycznych. Zawiodłem niektórych ludzi tamtych lat.
Tak czy owak sport akademicki wiódł mnie już prosto w mury Studium Wychowania Fizycznego. Mimo, że nie byłem „orłem” w dziedzinie sprawności ruchowej, z sentymentem wspominam praktyczne zajęcia na tej uczelni. Udzielałem się tam również w Kole Studentów SWF i pełniłem jakiś czas funkcję prezesa. Brałem oczywiście udział we wszelkich imprezach i zajęciach poza murami szkoły. O zajęciach, treningach i pracy społecznej na obozach w Złocieńcu i Zieleńcu nie sposób zapomnieć. Tam nasi mentorzy robili z nas ludzi – wielcy naszego świata: Antoni Szymański, Jan Fazanowicz, Balcer, Górny, Ulatowski, Stawczyk, Winert, Skrodzki, Berezecki i inni. Pomagali nam zdobywać szlify nauczycieli, wychowawców, i instruktorów. Zapamiętałem szczególnie szczupłą, wysportowaną, bardzo lubianą przez studentów, postać profesora Antoniego Szymańskiego, pod którego doświadczonym okiem wyrastaliśmy na wuefistow, trenerów, działaczy… Do tej pory z wdzięcznością i głębokim szacunkiem wspominamy naszych wychowawców. Mobilizowali nas nieustannie, edukowali, wskazywali drogę… Podejmowaliśmy wyznaczone zadania bez mrugnięcia okiem, świadomi ciążącej na nas odpowiedzialności – już wtedy przygotowywaliśmy się do przekazanie tej wiedzy następnemu pokoleniu.
Były to czasy pionierskie, powstawały podwaliny turystyki i sportu w powojennym, żądnym normalności świecie. A my byliśmy świadkami tworzenia przodującej dziś uczelni w kraju. I… z satysfakcją przychodzi to mówić - AWF i nasi promotorzy wykształcili wielotysięczną rzeszę naukowców, dydaktyków i organizatorów, specjalistów, najróżniejszych dziedzin kultury fizycznej. Wielu ze znakomitych jej absolwentów sprawdziło się w praktycznym działaniu na terenie Dolnego Śląska. Organizowali bazę, budowali obiekty sportowe, zakładało kluby. W wyniku usilnych starań, po latach doprowadzają do powstania w Jeleniej Górze filii AWF.
Życie codziennie weryfikuje uczelnię i jej absolwentów. Widoczne gołym okiem skutki działań animatorów kultury i sportu, są tematem wielu publikacji w mediach. Przedstawia się, omawia i analizuje wyniki w wyczynie. Ocenia się na bieżąco dokonania na rzecz upowszechniania sportu, udostępniania szerokiemu ogółowi obiektów sportowych itp. Istnieje presja społeczna (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) popychająca do efektywnej pracy, do podejmowania energicznych kroków na drodze rozwoju bazy sportowo-wypoczynkowej, w trosce o zdrowie dzieci, młodzieży, dorosłych. Profilaktyka jest nadrzędnym celem i w tej dziedzinie życia zrobiliśmy wiele. A więc wyrównujemy zaniedbania, usuwamy zaległości i przeszkody. Chętnie legitymujemy się jak doraźnymi lub trwałymi sukcesami. Cieszymy się z ewidentnego postępu w kulturze fizycznej. Jednak pragnę przestrzec przed zbytnim optymizmem. Myślę, że ulegają zachwianiu proporcje między wysokim poziomem pracy uczelni, a poziomem pracy praktyków terenowych, że jest ich mniej niż się oczekuje (może niespełnieni z różnych powodów, realizują się w innych zawodach). Kontynuacja wiązania nauki z praktyką wydaje się być szczególnie ważna, konieczna na terytoriach peryferyjnych. Marzę o wdrożeniu jakiejś doskonałej strategii działania, prowadzącej w końcowym efekcie do skutecznego usportowienia młodego pokolenia, które nawiasem mówiąc wchodzi w XXI wiek. Podjęcia takich kroków, użycia na tyle ważkich argumentów, aby młodzi ludzie uznali za priorytetowe zachowanie higieny życia. Aby wyrobili w sobie potrzebę ruchu i systematycznego wysiłku fizycznego.
Moje refleksje kończę optymistycznym akcentem…Jestem bowiem osobiście, upartym optymistą. Wierzę, że nauczyciele wychowania fizycznego i trenerzy-specjaliści z różnych dyscyplin sportowych nie będą się gubić w toku fundamentalnej pracy, zatracać w gąszczu biurokratycznych, niepotrzebnych nieraz obowiązków, wynikających z błędnej polityki kadrowej. Że zostaną wykorzystani do konkretnych działań merytorycznych – stricte: NAUCZANIA I WYCHOWANIA PRZEZ SPORT. Wreszcie, co uważam za rzecz doraźnie najważniejszą… że zostanie natychmiast zahamowany exodus tych ludzi do innych profesji (niestety taką mamy rzeczywistość – z powodu braku warsztatu pracy, małych zarobków, niedocenianego i lekceważonego przez decydentów przedmiotu – usportowienie młodzieży przegrywa z matematyką, fizyką czy śpiewem). Właśnie pionu oświaty i wychowania zjawisko to dotyczy w szczególności. Cała nadzieja w tym, że ministrowie i kuratorzy przebudzą się z letargu. Wierzę, że zaczną tworzyć znakomite programy szkoleniowe, skutkujące z jednej strony poprawą stanu bazy sportowej i wyników olimpijskich, a z drugiej - powszechnością kultury fizycznej i dostępnością nowoczesnych obiektów dla WSZYSTKICH.
Stanisław Rażniewski